piątek, 7 września 2012

Motyl 4


"Krótkie jest życie motyla, jeden dzień żyje, a potem przemija jak chwila" - tymi słowami ksiądz zakończył przemowę i skinął w stronę kilku mężczyzn ubranych w czarne garnitury. Gestowi temu towarzyszył lekki powiew chłodnego, subtelnego wiatru. Z daleka można było dostrzec liczne rzędy identycznych grobów oraz sosny, delikatnie kołyszące się niczym morskie fale. Ludzie stali w bezruchu z spoglądając przygnębionym wzrokiem na skrzynie, nikt jednak nie płakał. Mężczyźni ustawili się i zgodnie podnieśli trumnę, gdy ta nagle zaczęła się ruszać. Dobiegały z niej liczne krzyki i błagania, jednakże zebrani w ogóle ich nie słyszeli. Mori stał niezauważony z boku i przyglądał się jak trumna z napisem Mori Akina, jest wsuwana do głębokiego rowu.
- Żyje! - krzyknął, lecz nikt nie zareagował. Mori podszedł tak blisko trumny, jak tylko mógł, gdy nagle drewniana pokrywa się otworzyła. W środku leżał przerażony, zapłakany chłopiec, na którego twarz, od czasu do czasu spadały zimne krople deszczu. Chłopcem tym był nie kto inny, jak Mori.
- Błagam, ja żyje, wypuście, nie chowajcie mnie! - Dobiegał głos z trumny.
Mori spojrzał z boku na wszystkich ludzi stojących obok i wpatrujących się temu, co się dzieje. Dlaczego nikt nie reaguje? Dlaczego ja nie mogę zareagować, jestem sparaliżowany?Ponownie zwrócił uwagę na księdza, który zaczął się dziwnie trząść. Po chwili mężczyzna ten obrócił się dwa razy w prawą strone, sutanna, koloratka oraz stuła pozostały bez zmian, tylko twarz się zmieniła. Mori ujrzał przed swoimi oczyma twarz swojej matki, tą sama twarz, która widział tego dnia, gdy znalazł ją martwą. Zapamiętał sobie dokładnie ten obraz.
- Nie chcemy cię Mori, twoje miejsce nie jest na ziemi - powiedziała kobieta ze spokojem w oczach poczym silnym kopniakiem zatrzasnęła wieko trumny.


Świeży zapach sosny to pierwsze co poczuł, gdy się ocknął. Jasne promienie przenikały przez szpary pomiędzy deskami, padając prosto na jego twarz. Mori zmrużył oczy, po czym delikatnie przejechał palcami po chropowatej powierzchni drewna.
- Gdzie ja jestem? - Poczuł jak chłód przenika przez drewnianą ściankę i sunie po jego skórze.
- Grób? - pomyślał, po czym ostrożnym ruchem zsunął ciężką pokrywę na bok. Próbował wstać, lecz poczuł, jak jakiś ciężar, niczym magnes przyciąga go do ziemi. Obrócił się na brzuch, z trudem klęknął na kolanach i, podparłszy się rękoma, wstał. Wziął głęboki wdech, do jego ust wlało się niesamowicie świeże powietrze. Rozejrzał się dookoła, ale był tam tylko on i czerwona trumna. Hebanowe pustkowie, od czasu do czasu pokryte kolcami zlewało się z intensywną czernią znad horyzontu. W oddali widniał okrągły księżyc, który oświetlał tajemnicze miejsce. Jeszcze dalej stały góry, których wielkość można by podziwiać cały dzień. Ich ogromne, beżowe stoki z metra na metr zamieniały się w coraz węższą fioletową fortece. Tuż obok potęgi skalistych tworów, widniało czerwone jezioro, którego barwy były tak ostre, że od dłuższego wpatrywania się, zaczynały boleć oczy. Miejsce to było pełne niesamowitych, odważnych kolorów, innych od tych na ziemi.
Mori wyciągnął rękę za plecy i wymacał stal. Przy pomocy drugiej dłoni chwycił za coś, co przypominało rękojeść i zaczął wysuwać ostrze z szerokiego pasa. Przed jego oczyma pojawiła się ogromna, ostra jak brzytwa klinga. Ostrze było niemal tak długie, jak on sam, a jego szerokość była porównywalna z talią niemowlęcia. Wygodna rękojeść, pokryta szarą szmatką, mogła pomieścić nawet trzy męskie dłonie. Jej dół był zakończony trzema metalowymi kolcami, które przypominały zęby rekina. Na ostrzu zaś, zaraz nad rękojeścią, widniał wygrawerowany napis " Hatredies ". Broń była tak potężna, że Mori pod jej ciężarem kiwał się we wszystkie strony. Zamaszystym ruchem ramion wbił okazały miecz w ziemie, lub w coś co ją przypominało. Miał na sobie czarny płaszcz ze srebrnymi zapięciami, które mimo małych rozmiarów rzucały się w oko. Odpięty płaszcz odsłaniał część klatki piersiowej chłopaka. Aksamitny materiał sięgał wzdłuż skórzanych spodni, niemalże pod samą ziemi. Mori spojrzał w dół. Miał na stopach wysokie, pokryte czarną skóra buty. Przez ich dolną część przeplatała się stylowa klamra ze srebrnym zapięciem. Wyglądem przypominały one znane z westernów kowbojskie buty. Na dłoniach zaś miał wygodne rękawiczki z uciętymi palcami. Poczuł jak chłodny wiatr smaga go po piersi wywołując delikatny dreszczyk. Jednak nie myślał teraz o tym. Bardziej zastanawiał go sposób, w jaki znalazł się w tym niesamowitym miejscu. Nagle poczuł lekkie buzowanie w głowie.
- Nie niebo - zabrzmiał tajemniczy głos, którego niespotykana, chropowata barwa przyprawiła bruneta o gęsią skórkę. Mori ponownie obejrzał się na wszystkie strony, lecz nikogo nie było w pobliżu.
- Kim jesteś, pokaż się! - krzyknął przestraszony chłopak
- Po kolei, ludzie są tacy niezdecydowani. Chciałeś się dowiedzieć co to za miejsce...
Mori chwycił miecz oburącz i zaczął nim niezdarnie wymachiwać we wszystkie strony.
- Jestem Hatredies, twój miecz
- Mój miecz? - wyjąkał, wypuściwszy broń z rąk
- To jakieś żarty? Wypuście mnie stąd! Chce wrócić do... - w tym momencie Mori przypomniał sobie, że nie ma do kogo wrócić. Obraz zmarłej matki wywołał bolesne ukłucie w sercu i łańcuszek łez spływających po policzkach.
- Tak, twoja egzystencja nie dobiegła końca. Na ziemi wierzycie, że po śmierci zbawiona dusza trafia do nieba... powiedzmy, ze jest w tym trochę prawdy. Nie trafiłeś tam, gdyż za życia doprowadziłeś do śmierci dziewiętnastu osób. Nie jest to jakaś szczególna liczba, trafiłbyś tutaj nawet po zabiciu jednej z nich, choć jej ogrom robi wrażenie.
- Dziewiętnastu osób. - Te słowa krążyły w jego głowie.
- Razem z sobą zabiłem siedemnaście osób, kim były dwie pozostałe? - zapytał zbity z tropu Mori
- Twój ojciec i twoja matka. Byli jedynymi osobami, które cię naprawdę (Razem!) kochały. Doprowadziłeś do ich śmierci.
- Oni umarli z mojego powodu?! - Mori nie mógł uwierzyć w to co słyszy.
- Owszem, pamiętny pożar, w którym zginął twój ojciec wywołałeś właśnie ty. Bawiłeś się zapalniczką, zapaliłeś stertę papieru, sądziłeś, że ugasisz, chciałeś poczuć adrenalinę.
Mori opuścił wzrok.
- Twoja matka również zginęła przez ciebie. Masz racje, gdyby nie to, że jej nienawidziłeś (To stanowczo razem, chyba że zdarza ci się kogoś nawiedzić), nie popełniłaby samobójstwa.
- To nieprawda, kochałem ją! Ona nie zrobiła tego przeze mnie.
Na ziemi pojawiło się kilka kropli łez, które spływały z jego poczlików.
- To jest inny świat, nie zdajesz sobie sprawy z jego możliwości. My możemy wysłuchiwać czyichś uczuć, myśli, wiemy wszystko. Na ziemi wierzycie, że grzeszne osoby trafiają do piekła - zaśmiał się głos - piekłem jest życie, to ono jest karą.
- To niemożliwe! To wszystko mi się śni! Czy ja się odrodziłem? - zapytał Mori, zwolniwszy nieco oddech i nabrawszy spokoju.
- Można to tak nazwać - odparł głos.
- No i co teraz ze mną? Mam tak tu siedzieć na tym pustkowiu?
- Możesz
- Mogę? Da się stąd wydostać? - Z ust chłopaka wręcz wypływały kolejne pytania, na które Hatredies odpowiadał z niekrytym znudzeniem.
- Gdy się odrodziłeś, twoje ciało się zmieniło, nie pytaj jak, twój ludzki mózg tego nie pojmie, w każdym razie jesteś silniejszy, wytrzymalszy, szybszy i... możesz latać.
- Mogę latać? - zapytał zaintrygowany
- Tak, po prostu skup swoją energie i wyobraź sobie, że masz skrzydła.
Mori zacisnął pięści na znak skupienia. Po krótkiej chwili odczuł lekki ból, coś wyrastało z jego pleców. Dumne skrzydła, większe niż on sam, pokryte były pięknymi, czarnymi piórami, które od czasu do czasu wypadały i szybowały w powietrzu. Mori poczuł, że może to zrobić, może latać.
- Jestem niczym anioł - zaśmiał się po czym rozpostarł skrzydła jeszcze szerzej i wyżej i potężnym, szybkim ruchem opuścił je z powrotem w dół. Podmuch wiatru utworzył fale piasku pod jego butami.
Ponownie się zamachnął, jeszcze raz... po kilku próbach uniósł się w powietrze na kilka centymetrów, lecz nie będąc wstanie polecieć wyżej upadł z powrotem na ziemie.
- Ehh, jesteś za ciężki - syknął Mori, siadając po turecku, co nie było do końca łatwe, gdyż miecz był naprawdę gigantyczny i jego rozmiar odrobinę w tym przeszkadzał.
- Nie jestem za ciężki, ty jesteś za słaby
Miecz najwidoczniej trafił w słaby punkt chłopaka, gdyż ten gdy tylko to usłyszał, zagotował się i zrobił cały czerwony. W mgnieniu oka wstał i warknął:
- Nie jestem za słaby! Udowodnię ci!
Kolejna próba jednak nie wypaliła, a za nią następna i następna, jednak Mori nie miał zamiaru się poddać. Miecz ewidentnie go zdeterminował. Poza tym chłopak postanowił, że skoro ktoś dał mu szanse, to jej nie zmarnuje. Jego nowe życie będzie lepsze, wolne od strachu i bezsilności. Nie traktował tego jako kary, bardziej jako możliwość naprawy starych błędów.
- Nie będę już słaby, nie będę pośmiewiskiem, już nigdy! - mówił coraz głośniej a wiatr co chwile rozdmuchiwał jego czarny płaszcz. Spojrzał na piasek, który sunął po ziemi pod wpływem wiatru. Zamyślił się i krzyknął po chwili
- Już nigdy! - Wziął lekki rozbieg i po kilku sekundach wzniósł się w powietrze. Poczuł lekkość w nogach, poczuł się wolny. To było niesamowite uczucie. Wiatr niósł go niczym szybowiec. Od czasu do czasu machał ogromnymi skrzydłami, które doskonale prezentowały się w świetle księżyca. Jego włosy, wraz z płaszczem, powiewały we wszystkie strony.
- Motyl, jestem jak motyl - krzyknął pełen szczęścia i podekscytowania
- Leć w stronę chmur - powiedział Hatredies
- W stronę chmur? Jakich chmur, tu nie ma żadnych chmu...
Mori zorientował się, co miecz miał na myśli. Wzbił się jeszcze wyżej w górę.
Leciał tak przez parę naście minut, nagle przed jego brązowymi oczami pojawiły się chmury. Takie same jak te, które oglądał z ziemi. Zanurkował w puszystej bieli i ujrzał w oddali panoramę miasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz